Jeśli spojrzeć z boku, mogłoby się wydawać, że mała Aurelia Jedwabińska ma wszystko, czego mogłaby zapragnąć – piękną, niezależną matkę, dom na wysokim poziomie, szynkę do kanapek w czasach, kiedy wcale nie było łatwo jej dostać… to jednak tylko pozory.
Z bliska widać, że w tym eleganckim domu panuje chłód. Że matka ma problem z własnymi emocjami, więc nie wie, jak je okazywać swojemu dziecku. Że nie potrafi pozbyć się dystansu, obserwować bez krytyki, pochwalić z serca, przytulić. Zwykłej czułości i ciepła brakuje Aurelii najbardziej. Ci, co znają dalsze tomy Jeżycjady, wiedzą, że pokazany w Opium w rosole test asertywności starsza Aurelia mogłaby zawalić. Sama zresztą dziwi się temu, jak odważnym dzieckiem była.
Przyjmując imię Genowefa i różne wariacje nazwiska, od Bombke do Sztompke, krąży po Poznaniu i po prostu puka do przypadkowych drzwi, rozbrajająco oznajmiając, że „przyszła na obiadek”. Nikt jej tego obiadku nie odmawia, zyskuje też to, czego najbardziej pragnie – przyjaciół i opiekunów. Jeżeli zaś chodzi o jej mamę, Ewę, pokonanie własnych lęków okazało się dla niej niezmiernie trudne. Ale przynajmniej zdecydowała się podjąć próbę.