Tęsknota to uczucie niezwykle dojmujące i przykre. Zwłaszcza kiedy jest to tęsknota niezdefiniowana, tkwiąca w głębi serca jak cierń, ale na co dzień zepchnięta w najdalsze rejony podświadomości. To dlatego, że nigdy nie wiadomo, kiedy znienacka wydostanie się na powierzchnię. I jak bardzo wtedy zaboli.
Skawiński, bohater Latarnika, jest tułaczem. I w zasadzie przez większość życia nim pozostaje, nie znajdując dla siebie miejsca, do którego by przynależał. Samotnik, introwertyk, zmęczony wszystkim, czego w życiu doświadczył, szuka już tylko spokoju, izolacji, wytchnienia. Zatrudnienie w charakterze latarnika daje mu to wszystko i przez jakiś czas życie układa się dokładnie tak, jak powinno. Latarnik test codziennych obowiązków zdaje znakomicie, wydaje się wprost stworzony do takiego zajęcia, wyznaczonego przez ścisłe ramy czasowe, bez improwizacji, zmian, zaskoczeń.
Jednak wtedy pojawia się niespodziewany impuls. Kiedy Skawiński czyta Pana Tadeusza, jego ukryta w sercu, zepchnięta w głąb duszy tęsknota wreszcie dochodzi do głosu. Woła o to, co utracone, o porzucony dom, z którego odszedł jako młody żołnierz, by nigdy już nie powrócić. Woła o to, co było ukochane, o właściwe miejsce na ziemi, gdzie czuł się sobą i mógł być sobą. Czy można się dziwić, że tak olbrzymie emocje, narosłe przez całe dekady, całkowicie Skawińskiego przytłoczyły? Czy można się dziwić, że ten jeden raz zaniedbał swoje obowiązki? Owszem, poniósł konsekwencje. Ale jednocześnie odzyskał coś niezwykle żywotnego i cennego – a tym samym odzyskał łączność z ważną częścią siebie samego.